Oto i ona. Aurelia. Podczas wycieczki do Wielkopolskiego Parku Narodowego.
Siłą rzeczy, obiektyw skupiał się tylko na niej.
Złotej jesieni jeszcze nie było. Może za tydzień...
Nie jest duża - jakieś 30 cm. Nogi i ręce są ruchome.
Płomienna fryzura z wyszukanej gdzieś w starych zapasach włoczki boucle. I szaleństwo materiałów - welur, tiul, organza, woal, cekiny i koraliki...
Malowana twarz akrylami. Ta laleczka nie ma doklejanych rzęs, a szkoda...
Skrzydła z potrójnej organzy, haftowane koralikami i cekinami. Jeden z ozdobnych kwiatków gdzieś się nam zgubił...
Jak każda moja lalka jest do rozbierania. Choć po raz pierwszy doszyłam skrzydła do gorsetu. Zwykle robiłam specjalne kieszonki, gdzie były wsuwane.
I kiedy już dosyć uczyniła czerwonemu wyzwaniu, zmieniła spódnicę na bardziej leśną.
Robienie zdjęć czerwonej lalce to koszmar. Zdjęć zrobiłam pewnie z 100, niewiele nadaje się do wykorzystania. Nie mam czasu, żeby bawić się w retuszowanie, może później. Lalka jest naprawdę płomienna. Ostre słońce nie pomagało, ale i tak lepiej na zewnątrz, niż w sztucznym oświetleniu.
Moje zapatrywanie się na kolor czerwony ? Żadnych uczuć do niego w zasadzie nie żywię. Źle w nim nie wyglądam, ale ubrań w tym kolorze nie mam w nadmiarze. Bardzo lubię patrzeć na ludzi, którzy potrafią dobrze nosić ten kolor.
Za to cieszyłam się kiedyś kuchnią w ciepłym kolorze czerwieni w odcieniu terakoty. Ponieważ kuchnia jest od północy, zestawienie tego koloru wraz z ciepłym kremem bardzo jej służyło. I pewnie przy następnym malowaniu do tego powrócimy.